OPINIE

Data: 26 listopada 2019

Putin podpala Wschód. Nowa strategia Rosji

Tak niestabilnie na obszarze postsowieckim nie było od pięciu lat, od aneksji Krymu i gorącej fazy wojny w Donbasie. Stoi za tym Rosja, choć tym razem działa bardziej subtelnie, niż pięć czy 11 lat temu, gdy napadła zbrojnie na Gruzję. Zresztą Gruzja właśnie znów znalazła się na celowniku Władimira Putina. To ma być klucz do przejęcia Kaukazu. Podobnie jak „mołdawska operacja” jest poligonem dla rozwiązań szykowanych na Ukrainę.

Sytuacja reżimu Putina staje się z każdym miesiącem coraz gorsza. Przy gospodarczej stagnacji, uciążliwych sankcjach zachodnich, spadku cen ropy i gazu coraz częściej dochodzi do wybuchów społecznego niezadowolenia w Rosji. I nie jest to tylko kwestia ostatnich dużych demonstracji w Moskwie, ale też ostre konflikty władzy z mieszkańcami poszczególnych części mocarstwa. Zwykle problemy wewnętrzne Putin gasił w jeden sposób: znajdując wroga na zewnątrz i na niego uderzając. Zaczęło się od Czeczenii, później była choćby Gruzja, a ostatnio Ukraina i Syria. Jednak potencjał rosyjski do prowadzenia otwartych konfliktów zbrojnych z sąsiadami się wyczerpał, a Putin dalej potrzebuje sukcesów jak kania dżdżu. Szczególnie, że uważnie na ręce patrzą Moskwie NATO i Stany Zjednoczone.

W ostateczności pozostaje wywołanie chaosu w byłych Republikach Związku Sowieckiego. Rosji jednak coraz bardziej zależy na poprawie stosunków7 z Zachodem, a co za tym idzie, zniesieniu sankcji, intensyfikacji współpracy gospodarczej, może nawet uznaniu aneksji Krymu. Ideałem dla Kremla byłoby rozbicie sojuszu euroatlantyckiego i budowa nowego systemu bezpieczeństwa w Europie. Ale żeby było to możliwe, należy rozwiązać przynajmniej niektóre spory z Zachodem. Rosji w ostatnich latach nie udało się narzucić opcji prorosyjskiej w takich krajach, jak Ukraina, Mołdawia czy Gruzja, a głębszej integracji opiera się Alaksandr Łukaszenka. Skoro nie da się tych krajów zmusić do przyjęcia jednoznacznie prorosyjskiego kursu, pozostaje choć osłabienie ich kursu prozachodniego. Z oczywistych względów z Ukrainą nie pójdzie łatwo – choć po ostatnich wyborach prezydenckich i parlamentarnych na Kremlu dostrzeżono chyba nowe możliwości. Jedną z nich jest uregulowanie konfliktu na wschodzie Ukrainy w ramach tzw. formuły Steinmeiera. Porozumienie z Mińska przyjęte przez Kijów w październiku ma umożliwić przeprowadzenie wyborów samorządowych w Donbasie. Wcześniej jednak ukraiński parlament będzie zmuszony uchwalić nową ustawę regulującą specjalny status tego regionu, co niewątpliwie Rosja będzie chciała w przyszłości wykorzystać.

Kolejnym celem politycznej ofensywy Rosji w przestrzeni postsowieckiej stały się Mołdawia i Gruzja. W obu tych krajach, w czerwcu Rosjanie rozpoczęli dwie długofalowe, nieco różniące się operacje hybrydowe. Chcą osiągnąć swój cel dzięki umiejętnemu łączeniu działań dyplomatycznych i gospodarczych bez brutalnej militarnej siły strojąc się w szaty rozjemcy, na dodatek gotowego współpracować z dyplomacją zachodnią.

Mołdawski poligon

Po wyborach parlamentarnych 24 lutego w Mołdawii panował pat. Parlament zdominowały trzy ugrupowania: Partia Demokratyczna (PDM) wszechwładnego Vlada Plahotniuca, prorosyjska Partia Socjalistyczna (PSRM) prezydenta Igora Dodona i prozachodni blok ACUM. Dowolny sojusz dwóch z tych sił dawałby większość i możliwość sformowania rządu. ACUM z góry wykluczył koalicję z oligarchą, zaś z socjalistami wyraźnie dzielą ich poglądy na politykę. Pozostawała opcja PDM-PSRM – nieformalnie funkcjonująca już przed wyborami. Jednakże teraz lepiej od PDM wypadli socjaliści, którzy nie chcieli być już tym słabszym partnerem. W efekcie nie mogła powstać większościowa koalicja, a władze sprawował dotychczasowy rząd z premierem Pavlem Filipem na czele. Z każdym dniem zbliżał się również ostateczny termin, po którym prezydent może rozwiązać parlament, jeśli ten nie wyłoni koalicji rządzącej.

W końcu doszło do decydującego spotkania: Dodona z Plahotniucem. W tajemnicy – ale oligarcha nagrywał prezydenta (wszystko później opublikowano). Znany z częstych wizyt w Moskwie Dodon zażądał kontroli nad kluczowymi resortami w rządzie, m.in. MSZ, obrony, MSW i finansów. Oczekiwał też dla socjalistów szefostwa wywiadu oraz miejsc w Sądzie Konstytucyjnym. Przyznał przy okazji, że PSRM – mimo zakazu finansowanie ze źródeł zagranicznych – dostawała co miesiąc od wysoko postawionych rosyjskich urzędników po 600-700 tys. dolarów. Co więcej prezydent wskazał, że Rosja chce być stroną w porozumieniu rządowym socjalistów z PDM poprzez tajne porozumienie, podpisane w obecności ambasadora Rosji w Kiszyniowie. Porozumienie takie miałoby m.in. zawierać postulat federalizacji Mołdawii. Plahotniuc odmówił zaakceptowania słowa „federalizacja”. Wtedy Dodon zasugerował słowo „specjalny status” w kwestii Naddniestrza, ale również autonomicznej obecnie Gagauzji. W zamian, według Dodona, sam Putin miałby dać osobiste gwarancje, że sprawy wszczęte w Rosji przeciwko Plahotniucowi zostaną zamknięte.

Oligarcha nie ustąpił wobec żądań Dodona, zapewne nie spodziewając się zaangażowania zagranicznych graczy. Usunięcie Plahotniuca stało się bowiem wspólnym celem Rosji, UE i USA. 3 czerwca Mołdawię odwiedził Bradley Freden, dyrektor biura ds. Wschodniej Europy w Departamencie Stanu USA, Johannes Hahn, unijny komisarz ds. Europejskiej Polityki Sąsiedztwa oraz Dmitrij Kozak, wicepremier Rosji i specjalny przedstawiciel prezydenta Rosji ds. współpracy ekonomicznej z Mołdawią. Wiadomo, że wszyscy trzej wysłannicy spotykali się z przedstawicielami największych partii, premierem Filipem oraz z prezydentem Dodonem. Ich prawdziwym celem było skłonienie socjalistów i ACUM do zawarcia sojuszu przeciwko Plahotniucowi. O ile Dodon bez szemrania wykonał polecenie Kremla, to więcej pracy z przekonaniem prozachodnich polityków ACUM mieli dyplomaci z USA i UE. Ale się udało. Powstała koalicja i nowy rząd. PDM początkowo nie myślała oddawać władzy. W garści Plahotniuca wciąż były Sąd Konstytucyjny, policja i służby specjalne. Ale po kilku dniach impasu grożącego wręcz wybuchem wojny domowej, siedzibę PDM odwiedził ambasador USA Dereck J. Hogan. Zaraz potem oligarcha skapitulował i w pośpiechu opuścił Mołdawię. Zachód jakby zapomniał, że wcześniej socjaliści od dawna współpracowali z Plahotniucem w umacnianiu państwa oligarchicznego, a Dodon prezydenturę zawdzięczał nieformalnemu porozumieniu z Plahotniucem.

Jedynym wspólnym mianownikiem dla tej egzotycznej koalicji jest program „deoligarchizacji” Mołdawii. Problem w tym, że nie chodzi o realną deoligarchizację a jedynie o demontaż systemu zbudowanego przez Plahotniuca. Większość mediów na Zachodzie odebrała zmianę władzy w Kiszyniowie jako wielki sukces demokracji. Cieszono się, że premierem została prozachodnia Maia Sandu, a ACUM dostała się większość resortów. Ale Kreml wiedział co robi. ACUM oddał bowiem socjalistom pełną kontrolę nad ministerstwem obrony, resortem odpowiedzialnym za negocjacje z Naddniestrzem oraz SIS (Służba Bezpieczeństwa i Wywiadu). Na razie koalicja działa sprawnie, nie wiadomo czy dojdzie do przedterminowych wyborów, czy może jednak egzotyczny sojusz przetrwa do końca kadencji. Decydujący głos będzie należał do prezydenta – a wszystko będzie zależało od tego, kiedy socjalistom zerwanie koalicji i nowe wybory będzie się opłacało najbardziej. Ważna jest też oczywiście pozycja Kremla. Póki Rosjanie testują w Mołdawii model taktycznej współpracy z Zachodem, przejścia od współpracy do wojny socjalistów z ACUM nie będzie.

Po utworzeniu nowego rządu nastąpiła intensyfikacja kontaktów dwustronnych Mołdawii i Rosji. 21 czerwca doszło w Mińsku do spotkania rosyjskiego premiera Dmitrija Miedwiediewa z prezydentem Igorem Dodonem. Wicepremier Dmitrij Kozak pojawił się w Kiszyniowie dwa razy w ciągu trzech tygodni w czerwcu. Ten sam, który w 2003 r. przedstawił projekt federalizacji Mołdawii. Powrót Naddniestrza w skład państwa mołdawskiego na takich zasadach, że byłoby to państwo w państwie, z możliwością blokowania reform w kraju, integracji z Europą oraz gwarantowania pozostania Mołdawii w szarej strefie między UE i NATO a Rosją. Ostatecznie Kiszyniów na to nie poszedł – zaś Kozak wyciągnął wnioski. Dlatego teraz Moskwa unika jednostronnych rozwiązań i propozycji. Wszak te same cele można osiągnąć pozorując dialog z Zachodem i wspólne inicjatywy. Nieważne, czy „federalizacja” czy „specjalny status”. To tylko słowa. Liczy się realna odbudowa wpływu Moskwy.

Gruzińska prowokacja

Gwałtowne zamieszki w Tbilisi w „krwawą noc” z 20 na 21 czerwca były wielkim zaskoczeniem i dla miejscowej władzy i dla zagranicznych obserwatorów. Sądząc po szybkiej i skoordynowanej reakcji zaskoczeni nie wydawali się jedynie Rosjanie. Demonstracje wywołało pojawienie się rosyjskiego deputowanego Siergieja Gawriłowa na miejscu przeznaczonym dla przewodniczącego parlamentu Gruzji podczas obrad Międzyparlamentarnego Zgromadzenia Prawosławnego. Tej nocy policji udało się odeprzeć szturm ponad 10 tys. ludzi na parlament. Protesty w kolejnych dniach – pod antyrosyjskimi i antyrządowymi hasłami – nie zakończyły się jednak rewolucją. Rząd obniżył temperaturę polityczną z jednej strony uderzając punktowo w opozycję, z drugiej zaś idąc na pewne ustępstwa. Zdymisjonowano przewodniczącego parlamentu Irakliego Kobachidzego, a lider rządzącej w Gruzji partii Gruzińskie Marzenie Bidzina Iwaniszwili ogłosił, że wybory parlamentarne w 2020 r. odbędą się według ordynacji proporcjonalnej. Ale polityczne wydarzenia w Gruzji mają drugie dno i nie jest to bynajmniej rozgrywka jedynie wewnętrzna. Putin zareagował zaskakująco szybko i ostro. Wydał dekret zakazujący lotów rosyjskich samolotów do Gruzji i nakazujący ewakuację wszystkich rosyjskich turystów. To powtórka z ekonomicznego szantażu, jaki miał miejsce przed wojną w 2008 roku. Propagandowa maszyna ruszyła na pełnych obrotach z antygruzińską kampanią. Rzecznik Kremla i rzeczniczka MSZ zgodnie mówili o „antyrosyjskiej prowokacji”. Co do teorii o prowokacji zgodni z Rosjanami są Gruzini, choć oczywiście różnią się wskazując autorów i ofiary prowokacji. Prezydent Salome Zurabiszwili nazwała Rosję „wrogiem i okupantem”, sugerując, że za brutalnymi zamieszkami stoi rosyjska „piąta kolumna”. Wszystko to słuszne, problem w tym, że okazuje się, iż sama Zurabiszwili na swego doradcę ds. obrony i bezpieczeństwa wzięła Dmitriego Leżawę, byłego oficera… Skoro jednak mowa o prowokacji – warto zwrócić uwagę na wydarzenie, które okazało się iskrą na beczkę prochu. I jego głównego bohatera.

Międzynarodowe Zgromadzenie Prawosławne ma siedzibę w Grecji, w jego skład wchodzą prawosławni parlamentarzyści z ponad 20 państw. Co roku Zgromadzenie zbiera się na obrady. Tym razem wybór padł na Tbilisi. Wiadomo, że program obrad został osobiście zaakceptowany przez przewodniczącego parlamentu Irakliego Kobachidzego. Zaproszenie dla Gawriłowa i innych rosyjskich deputowanych wysłał deputowany gruzińskiego parlamentu Zacharij Kucnaszwili. Twierdzi on, że zgodnie z programem, pierwszej sesji Zgromadzenia miał przewodniczyć sekretarz generalny organizacji, deputowany z Grecji. Dlaczego jego miejsce zajął jednak Gawriłow? I jak to się stało, że informacja o tym lotem błyskawicy obiegła Tbilisi i tak szybko zmobilizowała tysiące demonstrantów? Ciekawe, że sam Gawriłow ocenił po powrocie do Rosji, że protesty w Tbilisi były wcześniej przygotowane, a wydarzenia w parlamencie zostały wykorzystane do wewnętrznej walki politycznej. Było trochę inaczej – przygotowano prowokację, zaś wydarzenia w parlamencie wykorzystuje Rosja dla osiągnięcia swych celów w Gruzji. Wystarczy zresztą przypomnieć, kim jest deputowany Gawriłow, by przekonać się, że wcale nie jest niewinną ofiarą Gruzinów.

Siergiej Gawriłow rozpoczął karierę w latach 90. XX w., gdy pracował w banku należącym do Aleksandra Lebiediewa, znanego biznesmena, ale też byłego oficera wywiadu. Szybko jednak związał się z byłym pułkownikiem KGB Jawliuchinem – pracując kolejno we Wnieszekonombanku i we Wniesztorgbanku. Później następuje najbardziej tajemniczy okres w życiu Gawriłowa. Wiadomo o jego pobycie w Naddniestrzu i w Abchazji w czasach, gdy toczyły się tam wojny domowe. Pojawiał się też w okresie konfliktów zbrojnych w Kosowie, Iranie i Iraku, a także na Krymie, w czasie konfliktu między ukraińskimi władzami a krymskimi Tatarami. Oficjalnie Gawriłow jeździł w te wszystkie miejsca jako przedstawiciel korporacji MiG nadzorujący realizację eksportowych kontraktów spółki. Faktycznie był funkcjonariuszem aktywnej rezerwy służb rosyjskich. Dobrze poznał również w tym okresie Igora Sieczina. Z rekomendacji szefa SWR Siergieja Lebiediewa Gawriłow stanął na czele Centrum Badań Kryzysów Ekonomicznych i Konfliktów’ Zbrojnych. Wreszcie trafił do polityki – wystartował w wyborach z ramienia partii komunistycznej demonstrując na każdym kroku religijności. Wiadomo, że dobrze zna ojca Tichona – nazywanego „spowiednikiem Putina”. W Dumie siedzi już trzecią kadencję z rzędu, przewodniczy komitetowi ds. religii i jest koordynatorem międzyfrakcyjnej grupy deputowanych ds. obrony wartości chrześcijańskich. W 2008 roku głosował za uznaniem niepodległości Abchazji i Osetii Południowej – nadawał się więc na prowokatora idealnie.

Warto przypomnieć, że w 2018 roku gruziński kontrwywiad opublikował raport, w którym – mówiąc o największym zagrożeniu, jakim jest polityka Rosji – obok rosnącej militaryzacji Osetii Południowej i Abchazji wymienił także wpływ Moskwy’ na politykę wewnętrzną Gruzji (działania hybrydowe, kampania dezinformacji). Celem obecnie prowadzonej operacji Moskwy jest destabilizacja Gruzji, rozhuśtanie nastrojów społecznych, eskalacja konfliktu władzy z opozycją. Tak się też składa, że po wydarzeniach w Tbilisi nagle pojawił się szereg problemów Gruzji na granicach, i to nie tylko z Rosją. W połowie sierpnia w gruzińskiej wsi Gugutiantkari w pobliżu granicy administracyjnej między Gruzją a regionem Cchinwali (Osetia Południowa) pojawiły się nowe bariery, ustawiane tam przez separatystów. To oznacza wznowienie procesu tzw. borderyzacji, czyli systematycznego przesuwania nieoficjalnej granicy na niekorzyść Gruzji. Wraca też problem Dżawachetii, regionu Gruzji zamieszkałego przez dużą społeczność Ormian. Zaognia się również spór gruzińsko- -azerbejdżański o kompleks graniczny Davit Gareja/Keshikchidag na granicy obu państw. Jednocześnie rosyjska propaganda huczy, że Turcja planuje odebrać Gruzji region Adżarii, zamieszkały przez muzułmanów.

Rosja chciałaby doprowadzić do podziałów Gruzji wzdłuż linii etnicznych i religijnych. Prowokacja gruzińska pokazuje, jak aktywnie rosyjska strona wykorzystuje tematykę religijną dla realizacji politycznych interesów i prowadzenia agresji hybrydowej. Nie można też wykluczyć, że rosyjskie służby próbują wykorzystać dla swych celów prowokatorów w szeregach kibiców piłkarskich w Gruzji, którzy to przejawiają najbardziej antyrosyjskie postawy. W tym kontekście warto przypomnieć, że w 2013 roku Gawriłow – będąc członkiem rady doradczej banku Wniesztorgbank – przyjechał do Tbilisi na mecz towarzyski miejscowego Dinama z Dynamem Moskwa z zamiarem podpisania kontraktu sponsorskiego z lokalnym zespołem.

Władze Gruzji dopuściły również do rozwoju w tym kraju szeregu prorosyjskich organizacji i działalności rosyjskich państwowych mediów. Dwa główne cele działalności takich podmiotów to propaganda antynatowska i antyunijna oraz odbudowa współpracy Gruzji z Rosją. Niepokoić powinna też frekwencja 28 lipca w Batumi na demonstracji pod hasłem „normalizacji” stosunków z Rosją. Zebrało się ok. 30 000 ludzi. Organizatorem była trzecia pod względem popularności siła polityczna w kraju: wspomniany już Sojusz Patriotów Gruzji. Uczestnicy żądali nawiązania bezpośredniego dialogu nie tylko z Moskwą, ale też z Abchazją i Osetią Płd. Dwa tygodnie wcześniej troje deputowanych z Sojuszu odwiedziło Moskwę – przeprowadzając rozmowy w Dumie.

Rosja uderzyła w Gruzję faktycznymi sankcjami gospodarczymi, jako pretekst wykorzystując zamieszki sprowokowane wystąpieniem Gawriłowa. Siergiej Ławrow twierdzi, że „antyrosyjskie rozruchy” wywołali „zachodni kuratorzy”. Moskwa jest gotowa rozważyć propozycję nadzwyczajnego spotkania wiceszefa MSZ Grigorija Karasina z przedstawicielem Gruzji Zurabem Abaszydze. Jest to obecnie jedyny format dialogu politycznego obu państw. Ale nie ma nic za darmo.

Gruzińska turystyka mocno ucierpiała z powodu decyzji o wstrzymaniu lotów bezpośrednich z Rosji. Problemy ekonomiczne z Moskwą (która choćby znów wzięła na celownik gruzińskie wina) odbiły się na kondycji waluty. W lipcu kurs lari spadł do poziomu najniższego od 24 lat. Putin oznajmił, że nie będzie kolejnych sankcji, jeśli władze gruzińskie podejmą działania przeciwko „antyrosyjskim siłom”. Czyli prozachodniej opozycji. I rząd w Tbilisi wydaje się spełniać w pewnym stopniu życzenie Kremla. Bardzo surowo potraktowano aresztowanych demonstrantów, zatrzymano kilku liderów opozycji, wreszcie „zneutralizowano” telewizję Rustawi-2, główne dotąd medium opozycyjne. Gruzińskie władze przepraszały za to, że jeden z dziennikarzy tej stacji na antenie zelżył Putina. Dziennikarz został zawieszony przez stację, a jakoś się dziwnie złożyło, że zaraz potem doszło do zmiany właściciela Rustawi-2. Moskwa będzie chciała jednak więcej i więcej, stawiając ekipę Iwaniszwilego przed tragicznym wyborem. Twarde stanowisko wobec presji rosyjskiej doprowadzić może do ekonomicznego krachu i utraty władzy na rzecz opozycji. Uległość wobec Kremla i spełnianie kolejnych jego żądań również w końcu może wywołać rewoltę społeczną.

Nowa strategia

Nie jest przypadkiem, że celem tegorocznej ofensywy Rosji stały się akurat Mołdawia i Gruzja. W obu tych państwach Moskwa posiada od początku lat 90. XX w. „przyczółki”. Chodzi o tzw. zamrożone konflikty: Naddniestrze, Abchazja i Osetia Południowa. To oznacza, że Moskwa gwałci suwerenność Gruzji i Mołdawii, faktycznie okupując część ich terytoriów i przeprowadzając tam manewry wojskowe. Po drugie, Mołdawię i Gruzję łączyły „rządy oligarchów” Vlada Plahotniuca i Bidziny Iwaniszwilego. Tam, gdzie władza oligarchy była niemal absolutna, czyli w Mołdawii, Rosjanie doprowadzili do jego eliminacji (pod hasłami demokratyzacji państwa) i przejęcia większości władzy przez ich sojuszników. W Gruzji, gdzie instytucje demokratyczne są jednak nieporównanie silniejsze niż w Mołdawii i Iwaniszwili nie posiadał nigdy aż takich wpływów, jak Plahotniuc, Rosjanom udało się jedynie zdestabilizować kraj i rozhuśtać nastroje społeczne.

Zapewne też cele Kremla były różne w Mołdawii i w Gruzji. W tym pierwszym kraju istnieje silny otwarcie promoskiewski obóz polityczny – i w jego ręce udało się przekazać gros władzy. W Gruzji stronnictwo otwarcie prorosyjskie jest zdecydowanie słabsze, a walka o władzę toczy się między dwoma obozami politycznymi stawiającymi na Zachód. Więc Moskwa postanowiła „podpalić” Gruzję, by konflikt polityczny osłabił i obóz rządzący, i prozachodnią opozycję. Z czasem może coraz bardziej na tym korzystać ten trzeci – czyli stronnictwo moskiewskie. Obecnie wydaje się, że tę rolę nadano Sojuszowi Patriotów Gruzji. Rosja długo tolerowała władzę Plahotniuca. Dlaczego zmieniła front? Z pewnością obawiała się, że oligarcha zmarginalizuje socjalistów tak jak wszystkich wcześniejszych koalicjantów PDM. Na dodatek Plahotniuc zaczął budować wpływy w separatystycznym Naddniestrzu, zagrażając tam pozycji Moskwy. Ale wydaje się, że ważniejszy był inny motyw.

Moskwa testuje bowiem nowy model relacji z Zachodem w tej części Europy: rozwiązanie wewnętrznego konfliktu w porozumieniu z zachodnimi dyplomatami. Pragmatyczna współpraca z USA i UE w Mołdawii ma pokazać społeczności międzynarodowej, że tylko z Kremlem możliwe jest rozwiązanie problemów na obszarze postsowieckim. Niewykluczone, że „mołdawski scenariusz” Kreml będzie chciał zastosować na Ukrainie. Jakie są jego zasadnicze elementy? Po pierwsze, rosyjska dyplomacja działa wspólnie z zachodnią tak długo, jak to odpowiada interesom Moskwy. Po drugie, powstaje lokalna koalicja rządząca sił prozachodnich i prorosyjskich, której jednym z głównych zadań jest rozwiązanie lokalnego konfliktu. Taka koalicja również będzie trwała tak długo, jak to będzie odpowiadało Kremlowi. Po trzecie, oficjalnie zawieszona zostaje geopolityczna rywalizacja Zachodu z Rosją o dany kraj, który dostaje pomoc ekonomiczną z Europy, zaś Moskwa znosi sankcje wobec tego państwa. Po czwarte, terytorium separatystów, wracając formalnie pod kontrolę władz centralnych, dostaje specjalny status.

W efekcie otrzymujemy kompromis na trzech poziomach: wewnątrz systemu politycznego danego kraju, między centrum a separatystami, między Rosją a Zachodem. Prowadzić to ma do finlandyzacji tych krajów Europy Wschodniej, gdzie Moskwa jest za słaba, by je sobie podporządkować. Przykład Mołdawii pokazuje jak duże jest niebezpieczeństwo realizacji rosyjskiej strategii także w innych postsowieckich republikach, jeśli tylko Zachód uzna to za korzystne rozwiązanie. Zagrożenie to dodatkowo nasila postawa wybranych międzynarodowych ośrodków analitycznych i think tanków, które niekiedy wręcz potępiają aspiracje stowarzyszeniowe z NATO i UE państw tj. Armenia, Azerbejdżan, Białoruś, czy wspominana już Gruzja, Mołdawia oraz Ukraina. Taka teza została w październiku opublikowana przez RAND Corporation, amerykańską organizację badawczą stworzoną w latach 40. XX wieku na potrzeby Sił Zbrojnych USA, w opracowaniu na temat redefinicji porządku regionalnego w przestrzeni postsowieckiej. Niedopuszczalne jest – zaproponowane w raporcie – zmuszenie jakiegokolwiek państwa do wyboru statusu neutralnego oraz ograniczanie jego prawa do rozmieszczania sił wojskowych i organizowania ćwiczeń na swoim terytorium mimo przestrzegania zobowiązań międzynarodowych. Gwarantem bezpieczeństwa tych krajów nie mogą być jedynie regionalne konsultacje Rosji, Stanów Zjednoczonych oraz Unii Europejskiej, które w praktyce wpychają „neutralne państwa” w szpony Kremla. Proponowane przez m.in. RAND rozwiązania są wyjątkowo na rękę Moskwie która będzie teraz robić wszystko, aby przekonać do tego przede wszystkim Europejczyków. Choćby powtarzając w innych krajach wariant gruziński – czyli maksymalną destabilizację wewnętrzną.

Nie można również zapomnieć o istotnej dla Rosji kwestii pogłębienia współpracy z Białorusią. Stworzenie państwa związkowego jest już od ponad 20 lat oczkiem w głowie rosyjskich decydentów, którzy coraz śmielej postulują kolejne poziomy wzajemnej integracji. Mińsk, aby zapewnić sobie rosyjską pomoc gospodarczą i surowce po korzystnych cenach, zmuszony jest więc do pewnych ustępstw. W związku z tym w grudniu Alaksandr Łukaszenka i Władimir Putin mają podpisać mapy drogowe dla dalszej współpracy. Ich dokładne założenia nie zostały udostępnione opinii publicznej. Jednak jak donoszą rosyjskie dzienniki należy się w pierwszej kolejności spodziewać integracji w sferze gospodarczo- -energetycznej. W pozostałych państwach regionu rosyjskie działania niekoniecznie będą prowadzone po to – jak w przypadku Białorusi – by sobie taki kraj podporządkować. Wystarczy, że pokaże się Zachodowi, że Gruzja czy Ukraina to „dzikie kraje”, a ich integracja z UE czy NATO to same kłopoty dla tych instytucji. Niech już więcej lepiej, dla spokoju polityków z Berlina czy Paryża, czy też Waszyngtonu, pozostaną te kraje tam, gdzie ich naturalne miejsce. Na Wschodzie – w sensie nie tylko geograficznym.

Wszystkie teksty (bez zdjęć) publikowane przez Fundacje Warsaw Institute mogą być rozpowszechniane pod warunkiem podania ich źródła.

TAGS: 

 

Powiązane wpisy
Top