OPINIE

Data: 18 lipca 2022 Autor: Dr hab. Maciej Münnich, prof. KUL

Biden na Bliskim Wschodzie – Much Ado About Nothing

Prezydent Biden powrócił właśnie ze swojej czterodniowej podróży na Bliski Wschód (13-16.07). Aby ocenić wyniki tej wizyty, należy najpierw zapytać o jej cele. Wydaje się, że można wyróżnić dwa podstawowe, zresztą łączące się ze sobą. Pierwszy z nich to zapewnienie stabilności w regionie i przez to zwiększenie wpływu Stanów Zjednoczonych. Natomiast drugi to obniżenie ceny ropy naftowej. Oba cele mają związek z toczącą się na Ukrainie wojną, która z jednej strony zwiększa niestabilność całego świata, z drugiej strony podnosi ceny ropy.

ŹRÓDŁO: Twitter

Należy jednocześnie pamiętać o podstawowym globalnym wyzwaniu, jakim dla Waszyngtonu są Chiny i realizowaną w związku z tym konsekwentną polityką ograniczania bezpośredniego zaangażowania USA na Bliskim i Środkowym Wschodzie. Efektem tego jest wycofanie się sił amerykańskich z Afganistanu i stopniowe ich ograniczanie w Iraku. Dlatego Waszyngton chciałyby znaleźć na Bliskim Wschodzie odpowiednich partnerów, którzy sami zapewnialiby stabilność oraz dbali o interesy USA. Oczywiście robiliby to nie z powodu miłości do USA i demokracji, lecz ze względu na zbieżność interesów swoich i amerykańskich.

Z perspektywy Stanów Zjednoczonych podstawowym czynnikiem zapewniającym stabilność na Bliskim Wschodzie jest doprowadzenie do porozumienia między Izraelem a państwami arabskimi tak, by po pierwsze nie doszło między nimi do konfliktu zbrojnego, po wtóre zaś, by wspólnie stanowiły one silny związek mogący przeciwstawić się ewentualnym agresywnym planom Iranu. Stąd celem podróży Bidena było rozszerzenie tak zwanych porozumień Abrahamowych (2020), które jeszcze za prezydentury Trumpa doprowadziły do nawiązania relacji dyplomatycznych pomiędzy Izraelem a Zjednoczonymi Emiratami Arabskimi oraz Bahrajnem. W nieco szerszej perspektywie jest to ciąg dalszy polityki, która skutkowała porozumieniem egipsko-izraelskim w 1979 oraz jordańsko-izraelskim w 1994. Dla USA Izrael jest jedynym w pełni wiarygodnym partnerem na Bliskim Wschodzie. Z kolei dla części państw arabskich znad Zatoki Perskiej ewentualny sojusz z Izraelem zapewniałby większe bezpieczeństwo przed wpływami Iranu. Na drodze do porozumienia stoi jednak kilka problemów.

Pierwszą oczywistą przeszkodą jest kwestia palestyńska. Trump w proponowanym tzw. Deal of the Century próbował po prostu ominąć Palestyńczyków, dogadując się ponad ich głowami bezpośrednio w państwami arabskimi. Propozycja Trumpa jednak w tak oczywisty sposób faworyzowała stronę izraelską i sprowadzała przyszłe państwo palestyńskie do roli w pełni zależnego od Tel Awiwu bantustanu, że główny gracz, czyli Arabia Saudyjska, nie zdecydował się na podpisanie porozumienia. Podstawowym problemem z wizytą Bidena w Izraelu i Autonomii Palestyńskiej jest fakt, że prezydent USA tym razem nie przywiózł żadnej propozycji. Starł się on uspokoić obie strony i w mowie powitalnej na lotnisku z jednej strony oświadczył, że nie trzeba być Żydem, by być syjonistą (ukłon w stronę Izraela), a z drugiej zapewnił, że jest zwolennikiem tzw. two-state solution (ukłon w stronę Palestyńczyków). Zdecydował się także na spotkanie z prezydentem Autonomii Palestyńskiej Mahmudem Abbasem w Betlejem, jednak poza ogłoszeniem pomocy finansowej (łącznie 300 mln $), żadnych politycznych konkretów nie było. Pewnym symbolem chwiejności administracji prezydenta Bidena jest fakt, że część środków (100 mln $) przekazano na pomoc dla arabskiego szpitala we Wschodniej Jerozolimie, lecz jednocześnie nie otwarto ponownie zamkniętego jeszcze przez Trumpa  konsulatu dla Palestyńczyków w tej samej Wschodniej Jerozolimie, mimo wcześniejszych zapowiedzi. Pewnym wytłumaczeniem dla braku poważniejszych działań ze strony USA jest sytuacja polityczna w Izraelu, który czeka na kolejne wybory z listopadzie. Stąd jakiekolwiek poważniejsze rozmowy z tymczasowym premierem Jairem Lapidem są w rzeczywistości bezcelowe, ponieważ może okazać się, że jeszcze przed końcem roku na fotel szefa rządu wróci Beniamin Netanjahu.

Drugim problemem wpływającym na potencjalne porozumienie izraelsko-arabskie jest irański program atomowy. Tym razem jest to czynnik jednoczący, ponieważ zarówno Izrael, jak i monarchie znad Zatoki obawiają się wzrostu potęgi Iranu. Z kolei to USA stoją wobec dylematu, ponieważ z jednej strony chciałyby ograniczenia siły Iranu i niedopuszczenia do posiadania przez ten kraj zdolności produkcji broni atomowej, z drugiej zaś zależy im na wprowadzeniu na rynek irańskiej ropy i gazu. Pozwoliłoby to na ograniczenie tak szkodliwej politycznie dla administracji Bidena inflacji, szczególnie wobec jesiennych wyborów do Kongresu. Dodatkowo obniżenie cen węglowodorów pozwoliłoby na twardsze stanowisko europejskich sojuszników USA (szczególnie Niemiec) wobec energetycznego szantażu Rosji. Stąd administracja Bidena wyraźnie prze do odnowienia zerwanej przez Trumpa umowy JCPOA. Jednak Iran – jak się wydaje – gra na czas, stawiając kolejne żądania, na przykład wyłączenie Korpusu Strażników Rewolucji z listy organizacji terrorystycznych. Być może rzeczywiście Iran jest bardzo bliski osiągnięcia ilości materiału rozszczepialnego wystarczającej do produkcji bomby atomowej. Niektóre izraelskie źródła mówią o zaledwie dwóch tygodniach (sic!) dzielących Iran od tego celu. Inne rozciągają ten czas do kilku miesięcy. Z perspektywy Iranu sytuacja, w której może już po cichu pracować nad bronią atomową i dopiero wtedy podpisać umowę umożliwiającą kontrolę dalszej produkcji materiału rozszczepialnego byłaby idealna. Oczywiście o ile Iran w ogóle pracuje nad bronią atomową, wszak oficjalnie temu zaprzecza. W tej sytuacji dla USA każde rozwiązanie jest niekorzystne, jednak najmniejszym złem jest jak najszybsze podpisanie nowej umowy z Iranem. To oczywiście stawia Waszyngton w gorszej pozycji negocjacyjnej. Cała sytuacja budzi obawy w Izraelu, że w razie niebezpieczeństwa USA pozostawią region samemu sobie, a Izrael samotnie nie ma wystarczającego potencjału do prowadzenia wojny z Iranem. Stąd Tel Awiw domagał się jak najdalej idących gwarancji. Odgłosom z Izraela pilnie przysłuchiwali się monarchowie znad Zatoki. Ostatecznie Biden w czasie wizyty ograniczył się do ogólników, przynajmniej w oficjalnych wystąpieniach. Skupiał się na krytykowaniu Trumpa za zerwanie umowy oraz dowodzeniu, że dyplomacja jest najlepszym sposobem zapewnienia bezpieczeństwa. Na kluczowe pytanie, czy USA użyją siły, gdyby Iran wszedł w posiadanie broni atomowej, Biden odparł twierdząco, jednak zastrzegając, że byłaby to ostateczność („the last resort”). Trzeba jednak zauważyć, że ocena tego, co jest ostatecznością może być wyraźnie różna w Izraelu i w USA. Zatem w rzeczywistości nie padło żadne nowe stwierdzenie i widać wyraźnie, że USA starają się uspokoić Izrael, jednak bez zobowiązywania się do twardych działań, na przykład wspólnego ataku na irańskie ośrodki badań jądrowych, co wielokrotnie proponował Netanjahu. Być może miękka postawa USA ma wsparcie w części środowisk izraelskich, gdzie od dawna widoczny jest podział pomiędzy siłami zbrojnymi i Mosadem. Najprościej rzecz ujmując wojsko twierdzi, że w rzeczywistości nie ma narzędzi do samodzielnego zablokowania rozwoju irańskiego programu atomowego, a ewentualne naloty na Iran mogą jedynie opóźnić ów program, jednak za cenę ogromnego wzrostu napięcia w regionie. W grę wchodziłyby wówczas nieregularne działania Hezbollahu czy też Palestyńczyków, ataki cybernetyczne, terrorystyczne, ograniczone uderzenia dronów/rakietowe, a nawet pełnoskalowa wojna. W takiej sytuacji sztab generalny opowiada się za zawarciem porozumienia z Iranem, co przynajmniej na jakiś czas zahamowałoby rozwój zdolności atomowych Teheranu. Odmiennego zdania jest Mosad, który od dawna prowadzi kampanię sabotażową w naukowych i przemysłowych ośrodkach irańskich, także organizując zamachy na irańskich naukowców. Mosad twierdzi, że należy podejmować jak najostrzejsze akcje przeciw Iranowi i nie dopuścić do podpisania nowej umowy, bowiem w rzeczywistości da ona Teheranowi ogromny zastrzyk środków do prowadzenia dalszych badań oraz rozwoju wrogiej – z perspektywy Tel Awiwu – działalności. Dotychczas zarówno Netanjahu, jak i Bennett sprzyjali twardemu poglądowi reprezentowanemu przez Mosad. Stanowisko Lapida może być nieco łagodniejsze. Przede wszystkim jednak sam fakt dyskusji w łonie elity izraelskiej ułatwia USA rozmowy dyplomatyczne i uniknięcie zbyt daleko idących deklaracji militarnego wsparcia. Zamiast tego Waszyngton chętnie widziałby współpracę izraelsko-arabską, która bez angażowania sił amerykańskich miałaby powstrzymywać Iran.

W tej sytuacji następnym punktem podróży musiały być kraje arabskie, a w praktyce najważniejszy z nich: Arabia Saudyjska. Już przed wylotem Bidena do Dżuddy w piątek ogłoszono, że samoloty z Izraela z muzułmańskimi pielgrzymami do Mekki będą mogły bezpośrednio lądować w Arabii Saudyjskiej, co zdawało się być dobrą zapowiedzią. W Dżuddzie Biden spotkał się na wspólnym szczycie z przywódcami sześciu państw Rady Współpracy Zatoki oraz Egiptu, Jordanii i Iraku. Media skupiły się w dużej mierze na „żółwiku” z Mohammadem bin Salmanem, ze względu na oczywiste animozje między Bidenem i saudyjskim następcą tronu, jednak przesłoniło to ważniejsze ustalenia, a raczej ich brak. Saudyjski minister spraw zagranicznych książę Fajsal bin Farhan al Saud wyraźnie zaznaczył, że otwarcie saudyjskiego nieba dla wszystkich przewoźników (w tym z Izraela) nie ma nic wspólnego z ewentualnym nawiązaniem stosunków dyplomatycznych z Tel Awiwem, ani też z potencjalnym sojuszem izraelsko-arabskim i królestwo w ogóle nie było zaangażowane w takie rozmowy. Zaznaczono także, że bez uregulowania kwestii palestyńskiej, żadnego znaczącego postępu nie będzie. Oznacza to powrót do tradycyjnej polityki saudyjskiej. Być może był to pośrednio wyrażony głos starego już, 86-letniego, króla Salmana. Nawet jeśli Mohammad bin Salman ma w tej kwestii inne zdanie, na razie o żadnym sojuszu mowy być nie może. Zamiast tego skupiono się na drobniejszych sprawach. Jako sukces ogłoszono zawarcie porozumienia, o przekazaniu Arabii Saudyjskiej przez Egipt dwóch wysepek (Tiran, Sanafir) na Morzu Czerwonym. Dla uspokojenia Izraela stacjonować na nich mają siły międzynarodowe (głównie Amerykanie). Innym sukcesem miało być wykluczenie Chińczyków z rozwoju sieci 5G w Arabii Saudyjskiej. Nie ulega jednak wątpliwości, że dla takich umów nie była potrzebna wizyta prezydenta USA. Wrażenia braku konkretów nie zmieniły bilateralne rozmowy Bidena z przywódcami Zjednoczonych Emiratów Arabskich, Egiptu i Iraku. Wydaje się, że i tutaj Waszyngton starał się uspokoić swych bliskowschodnich partnerów wobec planów nowej umowy z Iranem – z podobnie miernym skutkiem jak w Izraelu.

Kolejnym punktem wizyty, być może najbliższym każdemu z czytelników, była kwestia wydobycia ropy naftowej i co za tym idzie, jej cen. USA zdecydowanie chciałyby skłonić Saudów do zwiększenia eksportu. Widać jednak wyraźnie, że Waszyngton nie ma narzędzi nacisku na Rijad. Zapewne nie bez znaczenia są wyjątkowo złe relacje Demokratów i osobiście Bidena z Mohammadem bin Salmanem. Pomijając słynne słowa Bidena o uczynieniu Arabii Saudyjskiej światowym pariasem (w kontekście morderstwa Dżamala Chaszogdżiego), z pewnością stosunków nie poprawiły szybkie usunięcie ruchu Hutich z Jemenu z listy organizacji terrorystycznych oraz ograniczenie sprzedaży broni do Arabii Saudyjskiej. Gdy więc to USA stało się stroną proszącą, Saudowie z przyjemnością pokazali swoją siłę, przy okazji dbając o rekordowe zyski ze sprzedaży drogiej ropy. Ostatecznie Mohammad bin Salman stwierdził w ostatnim dniu wizyty, że może podnieść produkcję z 12 do 13 mln baryłek ropy dziennie. Jednak nie jest to żadna nowość, ponieważ Aramco już przed wizytą ogłaszało, że może w takiej skali zwiększyć produkcję, zaznaczając jednocześnie, że będzie to możliwe dopiero w perspektywie 2027 roku. Dodatkowo słowa następcy tronu saudyjskiego nie znalazły przełożenia na żadne podpisywane dokumenty, pozostają więc one raczej deklaracją, aniżeli zobowiązaniem. Trzeba więc powiedzieć, że także w kwestii wydobycia ropy wizyta Bidena nie przyniosła żadnych rozstrzygnięć. Wprawdzie ostateczne decyzje zapadną dopiero 3 sierpnia, podczas posiedzenia OPEC+, jednak należy pamiętać, że uczestnikiem tego spotkania będzie także Rosja, której z pewnością nie zależy na zwiększeniu podaży ropy.

W rzeczywistości trudno jest powiedzieć, po co prezydent Biden przyleciał na Bliski Wschód. Z pewnością nie udało mu się osiągnąć żadnego znaczącego zbliżenia między Izraelem a krajami arabskimi. Nie wywiózł także ze sobą zapowiedzi znaczącego zwiększenia wydobycia ropy w celu obniżenia inflacji i osłabienia Rosji. Być może jedynym realnym celem było przygotowanie bliskowschodnich sojuszników na ewentualne porozumienie z Iranem. Pozostałe efekty zaliczają się do kategorii PR, jednak zapewnienia o głębokiej współpracy, o trwałej obecności i silnych fundamentach kooperacji naprawdę niewiele znaczą. Natomiast we wtorek 19.07 swoją wizytę w Teheranie rozpoczyna Putin. Kraje Bliskiego Wschodu z pewnością będą porównywać obie wizyty i wyciągać wnioski.

 

Wesprzyj nas

Jeżeli przygotowane przez zespół Warsaw Institute treści są dla Państwa przydatne, prosimy o wsparcie naszej działalności. Darowizny od osób prywatnych są niezbędne dla kontynuacji naszej misji.

Wspieram

Wszystkie teksty (bez zdjęć) publikowane przez Fundacje Warsaw Institute mogą być rozpowszechniane pod warunkiem podania ich źródła.

TAGS: 

 

Powiązane wpisy
Top